Super Bowl. Najważniejszy mecz futbolowy w sezonie. Nie jest to jednak tylko wydarzenie dla fanów NFL, ale też jedno z największych popkulturowych „świąt” w Stanach. Ceny biletów sięgają kilku tysięcy dolarów, a liczba widzów przed telewizorami – setek milionów. Co ciekawe, wielu z nich przyciąga nie sam mecz, ale koncert w trakcie przerwy, tzw. halftime show, który od lat obsadzany jest największymi gwiazdami popu i rocka. Sympatyków filmu zainteresują z kolei ekskluzywne zwiastuny filmów i seriali, często tych najbardziej oczekiwanych (w tym roku były to kolejne Marvele, a także „The Rings of Power” – nowa produkcja spod znaku Tolkiena). Nie sposób też zapomnieć o reklamach – a najdroższy czas antenowy w dziejach telewizji jest skrzętnie wykorzystywany przez reklamodawców by „pójść na całość” i tworzyć spektakularne – a czasem również kontrowersyjne – krótkie formy obsadzone aktorami, muzykami i wszelkiej maści celebrytami.
Halftime show – koncert sław w przerwie meczu
Wróćmy do halftime show. Na początku lat dziewięćdziesiątych producenci spektaklu, sfrustrowani tym, że widzowie przełączają się podczas przerwy na inne kanały (widocznie cheerleaderki, maskotki zespołów i inne tym podobne niespecjalnie robiły wrażenie w telewizji), zadzwonili do Michaela Jacksona i zaproponowali mu udział w gali – i to na jego koszt! Król Popu przyjął zaproszenie i od tego czasu co roku możemy podziwiać coraz to większe i śmielsze występy największych gwiazd muzyki, które zazwyczaj grają „za zwroty” – założenie jest takie, że to najbardziej spektakularna impreza w roku, więc to artyście powinno zależeć na tym kilkunastominutowym acz prestiżowym występie.
Warto wspomnieć, że po „aferze sutkowej” z udziałem Janet Jackson i Justina Timberlake’a wystosowano moratorium, które stanowiło, że gwiazdy popu mają zakaz wstępu, a zapraszane są jedynie dinozaury rocka pokroju The Who, Stonesów czy Springsteena. Te czasy na szczęście już minęły i zaczęto ponownie zapraszać reprezentantów nieco bardziej współczesnych nurtów. Był już Bruno Mars, była Beyoncé, Madonna, Shakira, J-Lo, czy Black Eyed Peas, jednak aż do tego roku nie oddano jeszcze sceny we władanie gangsta raperów. Tym razem na deskach estrady zobaczyliśmy jednak największych (choć może już nieco przebrzmiałych) graczy z tego podwórka, takich jak Dr. Dre, Snoop, Eminem czy Kendrick Lamar.
NFL – kłopoty na tle rasowym i ocieplanie wizerunku
Skąd ten ryzykowny nieco krok? Być może NFL chciało pokazać jak bardzo jest „cool” i jak bardzo trzyma sztamę z mniejszościami? Być może chciało – o ironio! – wybielić swój wizerunek, zszargany przede wszystkim aferą z Colinem Kaepernickiem, zawodnikiem San Francisco 49ers, który w sezonie 2016 zaczął klęczeć podczas wygrywania hymnu narodowego na znak sprzeciwu wobec brutalności i rasizmu policji. Do protestu dołączali inni zawodnicy. Trwał on również w kolejnych sezonach i przybierał na znaczeniu wraz z rozwojem ruchu Black Lives Matter (który – co smutne – rósł w siłę również ze względu na coraz to kolejne przypadki śmierci Afroamerykanów z rąk policjantów). Kaepernickowi jednak nie przedłużono kontraktu, a żadna inna drużyna nie zaoferowała mu miejsca u siebie – i po dziś dzień nie udało mu się wrócić do gry.
To nie jedyna rzecz, która kładzie się cieniem na wizerunku ligi. NFL to nadal „zabetonowana” systemowo struktura, gdzie znakomitą większość graczy stanowią czarnoskórzy, właścicielami klubów, trenerami i innego sortu personami są jednak oczywiście biali. Dość dobrze ten system podsumowuje następująca rzecz: przed laty ustanowiono regułę nakazującą klubom uwzględnienie co najmniej jednego niebiałego kandydata podczas rekrutacji na nowego trenera. Ten przykład „akcji afirmatywnej”, czyli wprowadzania sztucznych norm ilościowych (coś jak nasze „punkty za pochodzenie), aby walczyć z systemowym rasizmem już sam w sobie może być kontrowersyjny, ale jeszcze mocniejsza wydaje się metoda używana przez kluby, by obejść nakaz. Otóż kluby, owszem, prowadzą rozmowy o pracę z Czarnymi trenerami – ale tylko z takimi, którzy mają fatalne wyniki i nikt przy zdrowych zmysłach i tak by ich nie zatrudnił. Ci lepsi są z kolei pomijani przy rozsyłaniu ofert. Co tu dużo mówić – Ameryka w pigułce.
Nie powinien więc nas dziwić taki zabieg wizerunkowy ze strony NFL – mogła to być chęć „ugłaskania” fanów znużonych i zawiedzionych aferami na tle rasowym. A może to tylko efekt promocyjnych wysiłków Jaya-Z i jego firmy Roc Nation, która odpowiada za produkcję przedsięwzięcia?
Jest jeszcze jeden aspekt całej sytuacji, o którym warto napisać parę słów. Część mediów wskazywała na to, że pomysł ocieplania wizerunku przy pomocy artystów znanych z obraźliwych tekstów i jeszcze gorszych zachowań (wspomnijmy tu tylko Dr. Dre i jego historię przemocy wobec kobiet) nie należał do najszczęśliwszych. Być może należało się mocniej przyjrzeć wartościom, jakie będą przyświecać gali. Chyba, że polityka nie gra tu pierwszych skrzypiec, a muzykę traktujemy w kategoriach czystej rozrywki. Najwyższy czas rzucić więc okiem na scenę.
Dr. Dre i Snoop Dogg wchodzą do akcji
W niemal całkowicie białej scenografii, stylizowanej na zabudowę centrum Compton (rodzinnego miasteczka artysty) umieszczonej na ogromnej mapie aglomeracji Los Angeles, zza równie równie białej konsolety wyłania się gwiazda wieczoru – Dr. Dre. Znajome dźwięki sampla z „The Edge” Davida McCalluma sygnalizują, że pierwszym utworem setu będzie „The Next Episode”, singiel z albumu „2000”, który umożliwił muzykowi powrót do panteonu bogów rapu po niepomyślnym dla niego okresie drugiej połowy lat dziewięćdziesiątych.
I faktycznie – na dachu jednego z budynków „Compton” pojawia się Snoop Dogg, ubrany w charakterystyczny złoto-błękitny strój. Niebieski to oczywiście hołd dla ulicznego gangu z L.A. – Cripsów, z którymi od zawsze Snoop sympatyzuje. Plotka głosi, że NFL miało obiekcje co do tak mocnego afiszowania się z „barwami klubowymi”, można by je bowiem odczytać w kategoriach gloryfikowania przestępczości. Jak widać, nie udało się jednak powstrzymać Snoopa, który, mimo image’u „dobrego wujka” jest nadal – formalnie rzecz biorąc – gangsta raperem.
Snoop z charakterystycznym dla siebie luzem zaintonował swoją zwrotkę z „The Next Episode”, a na idealny do skandowania refren dołączył do niego Dre. Zanim jednak dane było usłyszeć nam strofę tego drugiego, nastąpiło gwałtowne przejście (podczas którego uważne ucho wychwyci fragment klawiszowego riffu z „Nuthin’ But a ‘G’ Thang”, jednego z wczesnych duetów obu panów) i rozpoczęło się „California Love”. W oryginale obowiązki gospodarza Dre dzielił z 2Pakiem, tym razem ograniczono się wyłącznie do zwrotki Dr. Dre – a pojawiały się podejrzenia, że być może holograficzna wersja 2Paca „uświetni” występ. Tak się na szczęście nie stało.
50 Cent i Mary J. Blige na scenie
I znów szybka zmiana klimatu. Z dachu przenosimy się do wnętrza jednego z zainscenizowanych budynków, a tam – zwisający z sufitu 50 Cent! To oczywiste nawiązanie do teledysku do jego crossoverowego hitu „In Da Club” i pomimo, że minęło prawie dwadzieścia lat od jego premiery, forma Fifty’ego robi wrażenie – choć może to bardziej jego zapał i chęć podjęcia się tejże akrobacji. Sam zainteresowany żartował wszak na Instagramie, że w jego wieku to nie był wcale tak dobry pomysł… Jeśli chodzi o samo wykonanie, to rzeczywiście raper wydawał się nieco bardziej zmęczony niż pozostali i lwią część roboty odwalił za niego playback z chórkami.
Bęc – zmiana! Pałeczkę przejmuje królowa hip hop soulu, Mary J. Blige, prezentująca dwa utwory ze swojego sztandarowego albumu „No More Drama” – wyprodukowany przez Dr. Dre taneczny superprzebój „Family Affair” oraz epicką balladę tytułową, gdzie wokalistka pokazuje, że nadal jest w stanie głosowo poszaleć. MJB kończy efektownie, niby to padając z wycieńczenia na dach po wydobyciu z siebie ostatniego dźwięku. Co dalej?
Kendrick Lamar i Eminem – znakomici tekściarze na żywo
Dalej jest równie mocno – i daje o sobie znać polityka. Słyszymy pierwsze wersy „M.A.A.D. City”, a z cienia wyłania się Kendrick Lamar, otoczony przez „armię” tancerzy ukrywających się w kartonowych pudłach – pewnie na jakąś kontrabandę – opatrzonych napisem „Dre Day”, tym samym nawiązujących do utworu otwierającego debiutancki album i zarazem opus magnum Dr. Dre – „The Chronic” z 1992 roku. „M.A.A.D. City” szybko przechodzi w „Alright”, kolejny przebój Kendricka. Szkoda jednak, że artysta ocenzurował linijki wymierzone w policję. To tym bardziej niefortunny zabieg, że Lamar jest artystą inteligentnym i zaangażowanym, a jego teksty dalekie są od typowych dla gangsterskiego rapu powierzchownych opinii i tanich aktów pogardy wobec stróżów prawa – dość powiedzieć, że Kendrick został za swoje teksty odznaczony Pulitzerem, a samo „Alright” zostało jednym z hymnów ruchu Black Lives Matter. Biorąc więc pod uwagę znaczenie tych tekstów, cenzura wydaje się być mocno nie na miejscu. Swoją drogą, ciekawe, że Kendrick Lamar – kojarzony jednak z drugą stroną rasowej barykady niż NFL, przynajmniej jeszcze kilka lat temu – przyjął zaproszenie do udziału w tym evencie.
Następnie scenę przejmuje Slim Shady. Po krótkim intro, jakim jest refren do „Forgot About Dre”, Eminem przechodzi do właściwej ofensywy i prezentuje „Lose Yourself” – swoją wizytówkę, uhonorowany Oscarem temat przewodni z autobiograficznego (w mniejszym lub większym stopniu) obrazu „8 Mila”. Przypomnijmy, że rok temu na rozdaniu Nagród Akademii również mogliśmy usłyszeć wykonanie tego utworu (niejako „zaległe”, ponieważ Em nie pojawił się na wręczeniu statuetki w 2003 r.), widać więc, że umacnianie dziedzictwa trwa w najlepsze – właśnie za pomocą „Lose Yourself”. Slim jest zresztą nadal w formie, a jego wykonania na żywo nie odbiegają zbytnio od wycyzelowanych wersji studyjnych. Nie bez kozery wymienia się go jednym tchem z największymi twórcami hip hopu – sposób stosowania zabiegów stylistycznych, budowania dramaturgii utworów, czy wreszcie kontrola oddechu podczas występów live – tu Marshall Mathers praktycznie nie ma sobie równych.
Gwoli ścisłości dodajmy jeszcze, że występom towarzyszył live band, w którym to na bębnach udzielał się Anderson Paak – raper i multiinstrumentalista, który użyczył swojego talentu m.in. na płytę „Compton”, ostatni jak na razie album Dre (dopóki nie pojawi się jego muzyka do nowego GTA!), wydany na fali popularności filmu-biografii N.W.A., czyli grupy, w której zaczynali m.in. Dre oraz Ice Cube.
Dr. Dre i jego wielki finał
Po Shadym na scenę powraca gospodarz wieczoru. Dre siada za klawiaturą pianina i ku uciesze tłumu odgrywa krótki motyw z popularnego utworu Tupaca Shakura – „I Ain’t Mad At Cha”. To drugi i ostatni już hołd dla przedwcześnie zmarłego kalifornijskiego MC. W tym momencie obecny nadal na scenie Eminem klęka – i to całkiem zręczne zagranie, bo przez jego „timing” trudno jednoznacznie określić, czy jest to gest skierowany w stronę 2Paca, czy też akt solidarności z Kaepernickiem – a może obie te rzeczy naraz?
Tu należy zresztą przypomnieć kolejną plotkę – tę mówiącą, że Eminem złamał umowę z NFL, stanowiącą, że zabronione jest odwoływanie się do protestu Kaepernicka podczas występu. Jak podają różne źródła, gest ten pojawiał się już na próbach, nie był on więc ukrywany przed producentami spektaklu. Jakie były faktyczne ustalenia za kulisami – pewnie nigdy się nie dowiemy. Pozostają jedynie domniemania.
Wróćmy do muzyki. Po „I Ain’t Mad At Cha” Dre zostaje przy klawiaturze i zaczyna grać to, na co wszyscy czekali: charakterystyczne staccato rozpoczynające „Still D.R.E.”. Utwór, który umożliwił Doktorkowi rozpoczęcie wielkiego comebacku i zapoczątkował jego trwającą do dziś dobrą passę. Utwór-czołg, z tekstem napisanym przez Jaya-Z (tak, tak, nie wszyscy raperzy piszą swoje teksty!), podsumowującym zasługi artysty z Compton i upewniającym nas, że „Dre Day” trwa nadal i jeszcze długo się nie skończy. Sympatykom ścieżek dźwiękowych przypomnę tylko, że utwór ten można usłyszeć chociażby w pamiętnej scenie z „Dnia próby” Antoine Fuquy (Snoop i Dre grają zresztą role epizodyczne w tym obrazie).
I jeszcze jedna rzecz warta uwagi – w przeciwieństwie do „wypikanego” tekstu Kendricka, w „Still D.R.E.” padają słowa „still not lovin’ police”. Wydają się one co prawda dość delikatne, ale są eufemistycznym odzwierciedleniem panującego w rapie resentymentu wobec mundurowych – resentymentu, który wybrzmiał chyba najmocniej w utworze „Fuck the Police” N.W.A. Cóż – może największej gwieździe wieczoru pozwala się na nieco więcej niż pozostałym wykonawcom – a może to wynik kompromisu, na jaki było w stanie iść NFL, by nie ocenzurować zbyt wiele, ale by nie robić też z występu wydarzenia zbyt politycznego, które mogłoby zrazić tę czy inną część publiki. Choć powiedzmy sobie szczerze – co bardziej konserwatywni fani zapewne zaczęli kręcić nosem, jak tylko się dowiedzieli, że headlinerami tegorocznego widowiska będą hiphopowcy.
Czy występ był udany? Niewątpliwie. Zaproszenie takich tuzów, jak Dr. Dre i jego obecni i byli współpracownicy to zdecydowanie dobry pomysł. Utwory, które pamięta niemal każdy, nie tylko hardkorowi fani rapu, profesjonalne wykonanie, wszystko – od scenografii po muzyczne „smaczki” typu aluzja do utworów 2Paca – dopięte na ostatni guzik. Jedynym zastrzeżeniem mogłoby być to, że są to jednak weterani, podobni już nieco wspomnianym wcześniej supergwiazdom hard rocka. Nie był to koncert „na czasie”, biorący pod uwagę najnowsze trendy, a raczej mocno zachowawczy.
Jeśli mamy brać pod uwagę polityczne aspekty przedsięwzięcia, można by długo dyskutować na temat powodów zaproszenia tych akurat wykonawców. Jeśli skupimy się wyłącznie na muzyce, to był to może bezpieczny, ale najwyższej jakości występ i uczta dla fanów gatunku.