Top 5 filmów o muzykach – subiektywny wybór redaktora Piotra

Fajne filmy biograficzne o muzykach - Dreamgirls

Te filmy o muzykach to nie tylko interesujące fabuły, często oparte na prawdziwych wydarzeniach, ale także świetne, zapadające w pamięć ścieżki dźwiękowe. Oto subiektywny wybór 5 filmowych obrazów o piosenkarzach, zespołach i wirtuozach muzyki.

Filmy o muzykach

„Dreamgirls”, 2006 r.

Ten przeniesiony na srebrny ekran broadwayowski musical opowiada historię żeńskiej grupy wokalnej The Dreamettes (później The Dreams), luźno inspirowaną autentycznymi wydarzeniami z kariery the Supremes – grupy, w której zaczynała Diana Ross. Film, pomimo umownej konwencji musicalu, realistycznie odzwierciedla muzyczny biznes lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych ubiegłego wieku i rozwój popularnej muzyki afroamerykańskiej tego okresu. Występują: Beyoncé, Jennifer Hudson, Jamie Foxx, a przede wszystkim świetnie obsadzony w roli „wychodzącego z mody” wokalisty próbującego nadążyć za trendami – Eddie Murphy.

Na ścieżce znajdziemy oczywiście musicalowe numery nawiązujące do różnych trendów i gatunków muzyki afroamerykańskiej: melodyjnego, popowego R’n’B lat sześćdziesiątych, bardziej uduchowionego i podejmującego ważkie tematy soulu lat siedemdziesiątych, nieco szalonego funku z tego samego okresu, a także dynamicznego disco kolejnej dekady. Nie zabrakło oczywiście typowo musicalowych „showstopperów”, pozwalających zabłysnąć któremuś z protagonistów, oddać jego stan ducha i popchnąć fabułę do przodu – sztandarowym przykładem jest „And I’m Telling You I’m Not Going” w brawurowym wykonie Jennifer Hudson. Polecam zwłaszcza dwupłytowe wydanie ścieżki dźwiękowej, gdzie nie dość, że nie pominięto żadnego numeru z filmu, to dostajemy jeszcze na dodatek kilka remiksów.

„Pod prąd” (Hustle & Flow), 2005 r.

Film w reżyserii Craiga Brewera opowiada o sutenerze z gdzieś z południa Stanów, który przeżywa kryzys wieku średniego i – wbrew wszelkim przeciwnościom losu – postanawia zostać… raperem, nie mając może „pleców” w showbiznesie, ale nadrabiając wolą walki i autentycznością podpartą doświadczeniem w brudnych ulicznych interesach.

Tak, fabuła brzmi nieco absurdalnie i rzeczywiście oglądając film po raz pierwszy nie byłem pewny czy to dramat, czy czarna komedia. Film jest jednak całkiem udany, a grający główną rolę Terrence Howard uzyskał za nią nominację do Oscara. Większą niespodzianką było jednak to, że utwór „It’s Hard Out Here for a Pimp” – w filmie nagrany właśnie przez protagonistę, a w prawdziwym życiu wykonywany przez pochodzącą z Memphis w stanie Tennessee grupę Three 6 Mafia, przysporzył rap scenie drugiego Oscara za najlepszą piosenkę oryginalną – i to tylko kilka lat po historycznej wygranej Eminema w tej kategorii.

W obsadzie m.in. Terrence Howard, Taryn Manning, Taraji P. Henson, a także raper Ludacris i muzyk soulowy Isaac Hayes. Na ścieżce – oczywiście Three 6 Mafia, a także inni weterani południowego rapu, w tym Juvenile, Boosie Badazz czy 8-Ball & MJG. Usłyszymy tam także oryginalne utwory, „skomponowane” przez głównych bohaterów i wykonane przez aktorów, z Howardem i Manning na czele.

„Blask” (Shine), 1996 r.

„Shine” to obsypana dziesiątkami nagród historia Davida Helfgotta, pianisty mierzącego się z chorobą psychiczną i obsesją na punkcie niezwykle trudnego Koncertu fortepianowego nr 3 d-moll Rachmaninowa. Historia – choć podkoloryzowana – jest prawdziwa, a Helfgott występuje do dzisiaj, choć jest raczej uznawany za poślednio grającego dziwaka, a nie trapionego demonami geniusza fortepianu, jak chcieliby twórcy obrazu.

W obsadzie: Geoffrey Rush (który zdobył Oscara i Złoty Glob za tę rolę – i całe mnóstwo innych nagród), Lynn Redgrave, John Gielgud, czy wreszcie niemiecki aktor charakterystyczny Armin Mueller-Stahl jako surowy ojciec artysty (różne źródła podają, że niesprawiedliwie uczyniono jego postać tyranem w filmie, gdyż w prawdziwym życiu był troskliwym rodzicem).

Na soundtracku – same „hity” muzyki poważnej: nie tylko osławiony „Rach 3”, ale także Polonez As-dur Chopina, wyimek z „Rapsodii węgierskich” Liszta, „Lot trzmiela” Rimskiego-Korsakowa, czy sonata „Appassionata” Bethoveena. Część utworów wykonał sam Helfgott. Poza tym, co ciekawe, zauważymy na trackliście parę utworów rock’n’rollowych i doo-wopowych z czasów dorastania artysty.

„Zacznijmy od nowa” (Begin Again), 2013 r.

Ta wyreżyserowana przez Johna Carneya opowieść o mającym naprawdę kiepski okres łowcy talentów w wytwórni muzycznej (w tej roli Mark Ruffalo), który przypadkowo odkrywa początkującą w muzycznym biznesie piosenkarkę (Keira Knightley) i stara się otworzyć jej drzwi do kariery w niekonwencjonalny sposób – proponując jej nagranie niezależnej płyty na żywo w różnych nowojorskich lokalizacjach.

Jako były partner Knightley – i w pewnym sensie antagonista, który „sprzedał się” showbiznesowi – występuje frontman Maroon 5, Adam Levine. W filmie zobaczymy też Cee-Lo Greena – rapera i wokalistę związanego z Dungeon Family, kolektywem, z którego wywodzi się m.in. grupa Outkast.

Na ścieżce – przede wszystkim „Lost Stars”, utwór, który kilkakrotnie przewija się przez fabułę filmu. Usłyszymy tu zarówno balladkową, „undergroundową” wersję nagraną w duecie przez Knightley i Levine’a, jak i bardziej taneczne, przebojowe remiksy utworu, symbolizujące skomercjalizowanie się jednego z bohaterów. Poza tym, sporo innych wpadających w ucho piosenek w wykonaniu głównych aktorów – nie tylko Levine’a i Knightley, ale także Cee-Lo.

„Oto Spinal Tap” (This Is Spinal Tap!), 1984

Ten niewiarygodnie śmieszny, a jednocześnie całkiem prawdziwy film jest utrzymany w konwencji „mockumentary” (a właściwie ROCKumentary!) – pseudodokumentu, opowiadającego niby to o rzeczywiście istniejącym zespole rockowym Spın̈al Tap (tak, tak, umlaut nad „n” symbolizuje ich twardy, metalowy sznyt!), który to przeżywa upadki i wzloty – artystyczne, komercyjne i osobiste.

Film to oczywiście parodia trendów w muzyce rockowej w latach jej największej świetności – a więc lata sześćdziesiąte do osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Wyśmiane jest tu wszystko, co w rocku najbardziej absurdalne – od nagłych wolt stylistycznych (od art-rocka i prog-rocka prosto w metal i glam), przez ciągłe konflikty i zmiany składu, aż po efektowne scenografie sceniczne, którym rozbuchaniem dorównuje tylko ego i maczyzm wykonawców, czy wreszcie zaczerpniętą z historii i fantastyki tematykę utworów lub powierzchowną fascynację kulturą i wierzeniami Orientu.

Film – mimo tego, jak szalonymi gagami jest wypełniony (na przykład ciągłe wymiany perkusisty zespołu, gdyż ulegają oni dziwacznym wypadkom typu samozapłon na scenie), spotkał się z niezwykle ciepłym przyjęciem w środowisku muzycznym, a liczni rockmeni – chociażby muzycy Aerosmith, Metalliki, czy The Misfits – przyznawali, że widzieli w nim odbite jak w krzywym zwierciadle sytuacje ze swojej własnej kariery.

Film oczywiście został zaopatrzony w soundtrack, a na nim – fikcyjny zespół wykonuje prawdziwe hity – na czele z cudownie zatytułowanym „Tonight I’m Gonna Rock You Tonight”. Usłyszymy tam także sugestywne (delikatnie mówiąc) „Sex Farm” i „Big Bottom”, a także „Stonehenge” – genialną parodię stylu „fantastyczno-mistycznego”, z tekstem wypełnionym po brzegi druidami, smokami i innymi banshee. Dla fanów durnych, acz trafnych parodii – nie lada gratka!